Jakub Wojas Jakub Wojas
3176
BLOG

Miraże Międzymorza

Jakub Wojas Jakub Wojas Polityka Obserwuj notkę 53

Prezydent Andrzej Duda od początku swojego urzędowania mocno podkreśla konieczność zacieśniania współpracy w ramach państw regionu Europy Środkowej i Wschodniej. Jest to nic innego jak wpisywanie się w wielowiekową tradycję, w której Polska postrzegała siebie jako lokalnego lidera, skupiającego inne państwa tego obszaru.

Książę Adam Jerzy Czartoryski, nawiązując do czasów świetności Polski Jagiellonów i I Rzeczpospolitej, wysuwał ideę budowy ścisłego sojuszu środkowoeuropejskiego skupionego wokół Polski będącego przeciwwagą dla zagrożenia rosyjskiego i niemieckiego. Pomysł ten nazwany potem koncepcją Międzymorza podjął Józef Piłsudski, starając oprzeć na niej swoją politykę zagraniczną. W czasach II wojny światowej idee federacji bądź konfederacji środkowoeuropejskiej znajdowały się także w programach Władysława Sikorskiego, Obozu Narodowego, a nawet części polskich komunistów. Natomiast po wojnie echa tego pomysłu były dostrzegalne w środowisku paryskiej Kultury, a w kraju w szczególności w antykomunistycznej Konfederacji Polski Niepodległej.

Dziś w obliczu rosyjskiego neoimperializmu idea Międzymorza przeżywa swój renesans. Jednakże form w jakich miałaby się ona zrealizować jest już co najmniej kilka, a problemów z tym związanych dosyć sporo.

 

Międzymorze amerykańskie, chińskie, a może Mitteleuropa?

Jedynym z popularniejszych pomysłów jest tzw. „amerykańskie Międzymorze”. W 2009 r. analityk, dyrektor generalny Stratfor George Friedman w swojej książce „Następne 100 lat” przewidywał utworzenie przez Polskę sojuszu środkowoeuropejskiego bardzo silnie związanego ze Stanami Zjednoczonymi. Ta amerykańska wersja Międzymorza miałaby być przedmurzem NATO przed rosyjskim zagrożeniem. Coraz bardziej angażujące się na Dalekim Wschodzie USA zostawiłby tutaj swojego „strażnika” i tym samym postawiłyby tamę rosyjskiemu parciu na Zachód. Ponadto Waszyngton miałby nie tylko wysłać do Europy Środkowej swój sprzęt i żołnierzy, lecz także utworzyć sieć zależności gospodarczych oraz dokonać wielkiego transferu zaawansowanych technologii. Jest to zresztą kalka modelu, który Stany Zjednoczone zastosowały w wypadku Izraela i Korei Południowej – tworzenie proamerykańskich potęg w newralgicznych regionach.

Obecnie obserwowane wzmocnienie flanki wschodniej NATO nie jest jednak na tyle silne, aby konstruować na tej podstawie szeroki geopolityczny plan. Za wysłaniem do Polski i innych krajów regionu grupy czołgów oraz rotacyjnej obecności wojsk nie idą, jak na razie, wielkie projekty umacniające środkowoeuropejski sojusz ze Stanami. Zapowiedziane przez prezydenta Obamę 4 czerwca 2014 r., w czasie szczytu USA - Europa Środkowa w Warszawie, wzmocnienie obecności Stanów w regionie okazało się dalekie od oczekiwań. Co więcej, polityka Białego Domu wskazywałaby na to, że w sprawach nie tylko stosunków z Rosją, ale też ogólnoeuropejskich, Waszyngton pozostawił sporo swobody dla Niemiec, a to przeczyłoby intencją „stawiania” przez Amerykanów na Europę Środkową.

Zwolennicy utworzenia amerykańskiego Międzymorza powołują się na fakt, że narastanie kryzysu na linii Zachód-Rosja powoduje, że zaangażowanie Stanów systematycznie wzrasta, zatem w pewnym momencie może osiągnąć stan postulowany przez Polskę. Na razie jednak – wbrew temu co wieszczył George Friedman – z Waszyngtonu nie idzie żadne silne wsparcie w budowie nowego Międzymorza.

W ostatnich latach spore zainteresowanie Europą Środkową wykazują także Chiny. W 2011 r. w czasie szczytu Chiny – Europa Środkowa w Warszawie zapoczątkowano powstanie formatu 16+1 (16 państw Europy Środkowej – od Estonii po Albanię - i Chiny). Wtedy też Polska jako jedno z niewielu europejskich państw podpisało partnerstwo strategiczne z Chinami. Jednak sama inicjatywa 16+1 wciąż rozwija się w sposób niezadowalający. Jedną z przyczyny są zbyt duże rozbieżności między poszczególnymi państwami regionu, wobec których ciężko ustanowić jedną strategię. Dotychczas format ten przyczyniał się przede wszystkim do wzrostu poziomu relacji Chin z państwami, które były gospodarzami szczytów (Polska, Rumunia, Serbia), a to jest daleko poniżej chińskich oczekiwań. Nie oznacza to jednak, że współpraca ta będzie zarzucona.

Dla Chin region Europy Środkowej pełni kluczową rolę w budowanym przez nich projekcie tzw. Nowego Jedwabnego Szlaku - sieci połączeń infrastrukturalnych między Europą a Azją, która ma na celu wzmocnić chińską ekspansję gospodarczą. Projekt ten jest dla Pekinu na tyle ważny, że inicjatywy gospodarczo - infrastrukturalne powinny nadal być realizowane. Polska w tym planie, b ędąc na skrzyżowaniu głównych szlaków, odgrywa niebagatelną rolę, a prócz tego Pekin proponuje nam także szeroką współpracę od kwestii gospodarczych np. przy wydobyciu gazu łupkowego po sprawy wojskowe. Warszawa w tym wszystkim jest jednak stroną bardziej pasywną. Na wyraźny plus należy zapisać niedawną wizytę prezydenta Dudy, która została bardzo dobrze odebrana w Chinach i daje nadzieję na zidentyfikowanie polsko-chińskiego dialogu. Nie zmienia to jednak faktu, że współpraca z Państwem Środka jest czynnikiem ciągle zbyt słabym aby integrować równocześnie takie kraje jak Polska, Serbia czy Łotwa.

Ciekawą z kolei formę przybrała regionalna współpraca realizowana przez dyplomację rządu Donalda Tuska. Doprowadziła ona do wyraźnego ożywienia działalności Grupy Wyszehradzkiej. Format ten zaczął prowadzić m.in. stale konsultacje w przed szczytami UE, powstała formuła Wyszehrad plus, w której tworzono wspólnie mniejsze bądź większe inicjatywy z takimi państwami jak Szwecja czy nawet Japonia. Uaktywniono także naszą działalność chociażby w Radzie Państw Morza Bałtyckiego. Szczególnie postawiono na współpracę ze wspomnianą Szwecją wraz z którą przygotowano projekt Partnerstwa Wschodniego. Tym samym zdynamizowano wysiłki w dziedzinie współtworzenia polityki sąsiedztwa UE. Wszystko to odbywało się jednakże przy postępującym zbliżeniu Warszawy i Berlina.

Polska przy pomocy takich gremiów jak Trójkąt Weimarski czy Trójkąt Królewiecki chciała się wykreować jako jednego z rozgrywających w Europie. Wzmocnienie współpracy środkowoeuropejskiej w szczególności w ramach UE miało zniwelować wyraźną dysproporcję w naszych stosunkach z większymi partnerami . O ile jednak samo kreowanie się na jednego z wielkich nie było samo w sobie złe to niosło ze sobą sporo zagrożeń.

Asymetryczność relacji między Polską a „wielkimi” powodowała ryzyko większej uległości Warszawy w sprawach regionu. Ilustracją tego może być polska postawa w czasie negocjacji ostatniego budżetu unijnego. Polska dyplomacja po zagwarantowaniu korzystnego dla siebie rozstrzygnięcia rzekomo wycofała się z popierania regionalnych partnerów. Powtórkę tej sytuacji mieliśmy w czasie negocjacji nad kwestią rozdzielenia uchodźców w państwach Unii. Polska ponownie zostawiła swoich partnerów na lodzie i zagłosowała zgodnie z Niemcami. Być może te kroki per saldo się opłacał, ale na pewno nie budowały pozycji lidera regionu.

Tym samym zacieśnienie stosunków z naszym zachodnim sąsiadem spowodowało umocnienie pozycji Berlina nie tylko w Polsce, ale i w całym regionie. W ten sposób z funkcji rzecznika Europy Środkowej Warszawa łatwo przeistaczała się w junior partnera Berlina i w zarządcę niemieckiej Mitteleuropy.

Miało to oczywiście także swoje dobre strony – większe wpływy i przebicie w strukturach unijnych, niewątpliwe korzyści wizerunkowe bycia jednym z poważniejszych europejskich graczy, co imponowało mimo wszystko reszcie krajów regionu, ale też niosło kolejne charakterystycznego dla Polski zagrożenie w naszej współpracy regionalnej – arogancję. Choć co chwila słychać o konieczności występowania w regionie jako pierwszego pośród równych to jakoś ciągle trudno pozbyć się Polsce poczucia wyższości wobec naszych lokalnych partnerów. Najlepszy tego przykład mieliśmy podczas wizyty premiera Victora Orbana w lutym 2015 r., kiedy to węgierski premier został, jak to określano, „przywołany do porządku” przez premier Ewę Kopacz. Czy takie działanie Polsce coś dało? Poza przynajmniej czasowym zrażeniem Budapesztu, raczej nic.

Najkorzystniejszą opcją byłoby budowanie własnej wersji Międzymorza wolnej od zewnętrznych protektorów. Jednakże same chęci tutaj nie wystarczą. W pomyśle Międzymorza widziano szansę na umocnienie polskiej pozycji międzynarodowej jako swoistej przeciwwagi między Rosją a Niemcami. Problem w tym, że państwa, które mają budować ten sojusz są różne i mają często sprzeczne interesy. Czy Polska jest w stanie być centrum, które będzie spajać tak zróżnicowany region?

 

Projekt prezydenta Kaczyńskiego

Jeżeli myślimy o gremiach współpracy w Europie Środkowej to od razu nasuwa się nam Grupa Wyszehradzka, lecz już jej początki nie były proste. Po sukcesach pierwszych szczytów na początku lat 90., w okresie od 1993 do 1999 r. nastąpił wyraźny zastój tej inicjatywy. Główną przyczyną był opór Czech. Praga obawiała się dominacji Warszawy w tym formacie, a jako państwo lepiej rozwinięte gospodarczo liczyło na szybszą integrację ze strukturami NATO i UE. Dopiero niepowodzenie tych starań zmusiło Czechów do powrotu do formatu współpracy regionalnej. Jednakże po osiągnięciu głównych celów w 2004 r. Grupa Wyszehradzka znów zamarła. Nie odegrała żadnej roli w czasie ustalania budżetu UE w 2005 r., samotnego polskiego weta wobec negocjacji Unia-Rosja w 2006 r. czy w końcu negocjacji traktatu lizbońskiego.

Pomimo tego w tym samym czasie szczególnie prezydent Lech Kaczyński postawił na rozwijanie kooperacji regionalnej, lecz w nieco innej konfiguracji. Koncentrowała się ona wokół takich państw jak Czechy, Ukraina, Litwa, Łotwa, Estonia oraz Gruzja. Klucz tej współpracy był różny. Wspólnym mianownikiem było na pewno bezpieczeństwo energetyczne, czego wyrazem był m.in. lansowany przez prezydenta Kaczyńskiego projekt gazociągu Odessa-Brody-Gdańsk czy inwestycje Orlenu na Litwie i w Czechach. Lecz już wspólny sojusz przeciw imperializmowi rosyjskiemu nie mógł się tyczyć Czech, gdzie ówczesne elity na czele z prezydentem Vaclavem Klausem prezentowały bardziej serdeczną postawę wobec reżimu Putina. Interesy Warszawy i Pragi koncentrowały się bardziej wokół Unii Europejskiej, wobec której obydwa kraje były wówczas zdystansowane. Przeciwstawienie się Rosji pozostało jednak fundamentem współpracy z państwami bałtyckimi, Ukrainą oraz Gruzją.

Punktem kulminacyjnym regionalnego projektu prezydenta Kaczyńskiego była jego wyprawa wraz z przywódcami Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii do ogarniętej wojną Gruzji i pamiętne przemówienie na wiecu w Tibilisi 12 sierpnia 2008 r.

Projekt prezydenta Kaczyńskiego zaczął się jednak sypać już w trakcie jego trwania. Państwa bałtyckie wyraźnie bardziej były zainteresowane współpracą z krajami skandynawskimi niż z Polską. Ta fascynacja, która początkowo była widoczna najsilniej w Estonii szybko przeniosła się na Łotwę i Litwę. Nie po drodze była też Bałtom ówczesna eurosceptyczna postawa Warszawy. Chybione okazały się również niektóre projekty energetyczne jak zakup przez Orlen rafinerii w Możejkach, której działanie sabotowali sami Litwini. Na to wszystko nałożył się także narastający konflikt wokół polskiej mniejszości w tym kraju.

Z pozoru założenie polskiego projektu było słuszne - Polska największe i o wiele silniejsze państwo od któregokolwiek z krajów bałtyckich oferuję wzajemną współpracę wobec nie raz już agresywnego sąsiada. Było to jednak zdecydowanie za mało żeby poza tą warstwą retoryczną zaproponować coś co naprawdę mogłoby połączyć te kraje, a Polska za mało atrakcyjna żeby za nią podążać.

 

Potrzebujemy konkretów!

Polska od dłuższego czasu ma problem z wypełnieniem swoich działań konkretną treścią. Cieniem rzuca się ciągle relatywna słabość polskiej gospodarki, a co za tym idzie siły politycznej, co z kolei powoduje, że moc sprawcza naszych projektów jest niewielka. Próbuje się to zniwelować zwiększeniem swoich wpływów w NATO czy UE. Pytanie jest tylko czy Polska jest w stanie wygenerować inicjatywy, które przyczynią się do realnego rozwoju i wzrostu pozycji Europy Środkowej i Wschodniej? Nie chodzi tu o wizerunkowe działania w stylu „rozmów dla samych rozmów”, w które oprócz poprawy naszego samopoczucia niewiele zmieniają w realnej polityce. Tak szeroko teraz komentowana sprawa wejścia Polski do negocjacji w sprawie rozwiązania konfliktu na Ukrainie skupia się na kwestiach związanych z samym uczestnictwem w tych rozmowach. Mało kto zwraca uwagę na to czy Warszawa miałaby coś rzeczywiście do zaproponowania, aby ten konflikt zakończyć.

Słabość Polski wpływa też na to, że przy oporze „wielkich” trudniej przekonać do swoich racji nawet regionalnych partnerów. Jeżeli za naszymi projektami nie stoją konkretne interesy to trudno się dziwić ich niepowodzeniom. Z kolei nacisk jaki mogą wywrzeć chociażby Niemcy na którykolwiek z państw tej części Europy jest trudny do powstrzymania.

Również samej Polsce czasem łatwiej jest doszlusować do wpływowego obozu niż wykazać się własną inwencją. Za przykład niech posłuży wspomniana już postawa polskiego rządu w czasie negocjacji kwot uchodźców. Lider regionu w takie sytuacji starałby się raczej pełnić funkcję rozjemcy między „wielkimi” a sprzeciwiającymi się kwotowym rozwiązaniom państwom środkowoeuropejskim. Nie należy jednak przesadzać w drugą stronę i co chwila ogłaszać w zależności od sytuacji upadek bądź odrodzenie naszej współpracy regionalnej. Tu liczą się twarde interesy i jeżeli za współpracą będą stać wymierne korzyści to nikt nie będzie patrzył na jakieś wcześniejsze zagrywki poszczególnych państw. Czechy i Słowacja również nie poparły polskiego stanowiska w czasie negocjacji pakietu klimatycznego, ale nie oznaczało to końca współpracy z tymi państwami. Tak samo wyłamanie się Warszawy jednego dnia, nie przeszkodziło następnego podczas szczytu Rady UE przygotować wspólnego stanowiska wszystkich państw Grupy Wyszehradzkiej. Dlatego wszelkie zapowiedzi o końcu współpracy regionalnej z powodu jednego wydarzenia są po prostu mało poważne.

Trwałość kooperacji regionalnej będzie w znacznej mierze zależała od wytworzenia puli wspólnych interesów. Przy obecnej sile Polski i pozycji Niemiec w regionie konieczne jest ustalenie pewnego modus vivendi w stosunkach dwustronnych, jednakże z drugiej strony trzeba podjąć mozolną pracę organiczną na rzecz wytworzenia własnych sieci zależności w regionie, zdefiniowania regionalnych interesów, uczciwego uwzględniania ich przy tworzonych projektach, wyrzeczenia się przez nas pokusy traktowania lokalnych partnerów z wyższością, ale też stworzenia własnych czynników nacisku – uzyskanie wpływów w dziedzinach, które są ważne dla poszczególnych państw, a których wykorzystanie ułatwi przekonanie do swoich racji.

Nie zrobi się tego wszystkiego od razu, a dużo będzie zależeć od siły gospodarczej Polski. Warto jednak już teraz na miarę swoich możliwości realizować ten program. Polem do popisu jest chociażby dziedzina bezpieczeństwa. Godne pochwały są programy polsko-litewsko-ukraińskiej brygady czy Wyszehradzkiej Grupy Bojowej w ramach UE. Za szczególnie ważne należy uznać realizację przyjętego jeszcze przez poprzedni rząd „Programu Wsparcie Bezpieczeństwa Regionu do 2022 r.”, którego celem jest właśnie powiązanie potencjałów obronnych w regionie w dziedzinie uzbrojenia i szkolenia żołnierzy.

 

Pieniądze to nie wszystko

Może się wydawać, że nic tak dobrze nie zespaja jak wspólne inwestycje i zależność gospodarcza. Obecnie w Europie Środkowej gospodarczo dominują Niemcy. W wielu krajach nie małe wpływy ma też Rosja i to był także główny powód rozbieżności w Grupie Wyszehradzkiej co do konfliktu na Ukrainie. Czechy, Słowacja i Węgry są daleko bardziej związane z gospodarką rosyjską niż nasz kraj. Polska ma mało atutów do konkurencji z gigantami z Niemiec i Rosji. Najlepszym remedium byłoby jak najszybsze podwojenie naszego PKB, a jak wiadomo nie jest to rzecz prosta. Nie rezygnując jednak z realizacji tego celu już dziś pewne nisze gospodarcze w tej części Europy Polska byłaby w stanie zapełnić.

Dobrą inicjatywą jest chociażby wspieranie małych i średnich firm współpracujących w regionie, projekty energetyczne typu korytarz Północ-Południe czy zapowiedziana już przez poprzedni gabinet pomoc finansowa w eksporcie polskiej broni do krajów regionu. Również coraz więcej polskich firm osiąga sukcesy na rynkach międzynarodowych i naturalnym obszarem ich ekspansji jest właśnie Europa Środkowa i Wschodnia. Jednakże problemy rafinerii w Możejkach czy negatywna kampania nt. polskiej żywności w Czechach świadczą o tym, że same pieniądze tu nie wystarczą.

Lider regionu to państwo, które imponuje swojemu otoczeniu, jest wzorem do naśladowania i stanowi pewne centrum kulturalne, towarzyskie oraz polityczne. I z tym Polska ma chyba największy problem. Wbrew temu co może nam się wydawać szkodliwe stereotypy, jakie na temat naszego kraju krążą w Europie Środkowej wciąż są żywe i dość mocno osłabiają polskie projekty integracyjne.

Szukając przyczyn porażek pewnych naszych inicjatyw warto cofnąć się przynajmniej do okresu międzywojennego. Wówczas Polska odwołując się także do swoich mocarstwowych tradycji epoki Jagiellonów i Rzeczpospolitej Obojga Nardów próbowała realizować koncept Międzymorza. Chętnych do realizacji tej idei nie było jednak wielu. Jako takie zainteresowanie przejawiały jedynie Łotwa i Rumunia. Pozostałe państwa wyraźnie były zdystansowane.

Czechosłowacja próbowała nawet realizować własny pomysł przywództwa regionalnego. Z perspektywy Pragi II RP jawiła się jako zacofane, agresywne, katolickie państwo. Nie było tam niczego co mogłoby imponować lepiej rozwiniętym, laickim Czechom. Inaczej rzecz się miała z biedniejszą Rumunią, zagrożoną przez Sowietów oraz Łotwą, mającą w pamięci udział Polaków w ich walce z bolszewikami. Jednak to było zdecydowanie za mało. Dla innych krajów sojusz z Polską nie stanowiła niczego atrakcyjnego.

Rywalizację o prym w Europie Środkowej koniec końców przegrała zarówno Polska jak i Czechosłowacja. II RP nigdy nie stworzyła swojego Międzymorza czy pewnej wariacji na jej temat jaką była inicjatywa ministra Becka Trzeciej Europy. Z kolei Praga mocno zawiodła się na swoim projekcie Małej Ententy, który miał skupiać państwa zagrożone węgierskim rewizjonizmem. Jak się okazało był to zbyt słaby czynnik, aby zmusić do współpracy Jugosławie, Rumunię i Czechosłowację. Ostatecznie prymat w regionie zdobyły Niemcy. Pod koniec lat 30. Niemcy pod swoimi skrzydłami skupiły zwaśnione ze sobą Rumunię i Węgry, podporządkowały Czechy, stworzyły marionetkową Słowację i podbiły Polskę. Pomimo że Berlin prowadził agresywną politykę to pod wieloma względami, jakkolwiek źle by to dzisiaj nie zabrzmiało, niektórym imponował.

Nie chodzi tu bynajmniej pochwałę III Rzeszy. Wprost przeciwnie. Raczej wbrew polityce hitlerowskiej Niemcy nadal były pewnym atrakcyjnym punktem odniesienia. Należy przypomnieć, że w czasach Republiki Weimarskiej Berlin śmiało rywalizował z Paryżem jako kulturalne i towarzyskie centrum Europy. Mimo politycznego osłabienia po traktacie wersalskim Niemcy przeżywały swój kulturalny rozkwit. II RP pomimo że posiadała nawet znaczny potencjał to nigdy, nawet dla najbliższych sąsiadów, takim punktem odniesienia się nie stała.

Jeżeli spojrzymy na dzisiejsze postrzeganie Polski w naszym regionie to również można dojść do podobnych wniosków. W 2012 r. w dwóch czeskich gazetach ukazały się okładki związane z Polską. Na jednej znalazł papież Jan Paweł II polecający kiełbasę krakowską, na drugiej piękna, skąpo ubrana dziewczyna oparta o fiata 126p. Były typowe skojarzenia czeskie związane z Polską: papież, kiełbasa, „maluch” i piękne kobiety. O innym stereotypie przypominano całkiem niedawno w reklamie jednej z sieci komórkowych, w której czeski turysta zostaje oszukany przez polskiego sprzedawcę-wędrowca, którzy przed 1989 r. często pojawiali się we wszystkich demoludach. Nie lepiej jest w innych krajach. Na Litwie choćby pokutuje stereotyp imperialisty dość mocno zakorzeniony w tożsamości nowolitewskiej. Takie postawy biorą się często z niewiedzy, braku wzajemnego poznania. Bo cóż z kolei wiedzą przeciętni Polacy o np. Słowakach, Litwinach czy Łotyszach? Pewnie tyle samo co oni o nas, czyli niewiele.

Istnieje kilka godnych pochwały inicjatyw, które próbują zmienić ten stan jak chociażby Fundusz Wyszehradzki, ale to wciąż kropla w morzu. Zagrożenie ze strony Rosji spowodowało, że w niektórych krajach idea Międzymorza, a tym samym współpracy z Polską stała się popularna, jednak postrzeganie Polski na poziomie tym najniższym zmienia się zbyt wolno, a to oznacza że podstawy tego sojuszu mogą okazać się kruche. Jeżeli do tego dojdzie polska arogancja to jest to droga do spektakularnej porażki.

 

Czy Polska może być sexy?

Obecna Polska podobnie jak ta przedwojenna ma jednak potencjał, aby zbudować swoją atrakcyjność. Uskutecznić swój soft power. Być po prostu sexy. A w tym pieniądze wcale nie są najważniejsze.

W 1962 w kabarecie Hybrydy m.in. młodziutki Wojciech Młynarski śpiewał piosenkę: A my schowani za Przekrojem, nic się nie bojem ,nic się nie bojem , bo w dzielnym ręku każdy trzyma -ten polski Paris Match. Był to czas siermiężnego socjalizmu, ale też okres, kiedy aby poczytać „Przekrój”, który rzeczywiście był polskim „Paris Match”, intelektualiści ze wszystkich krajów tzw. demokracji ludowej specjalnie uczyli się języka polskiego. Polska była swego rodzaju oknem na świat, a jej kultura stała naprawdę na wysokim poziomie. Z jednej strony byliśmy pasem transmisyjnym dla nowinek z Zachodu, z drugiej sami je adoptowaliśmy i przerabialiśmy nas swoją modłę, dodając unikalną formę. Najlepszy przykładem jest polska szkoła filmowa ze sztandarowym „Popiołem i diamentem” Andrzeja Wajdy, gdzie młody akowiec Maciek Chełmicki grany przez Zbigniewa Cybulskiego wygląda niczym James Dean w polskich, tuż powojennych realiach. Po przełomie 1989 r. ekspansja polskiej kultury zanikła. Były od tego drobne wyjątki jak filmy Kieślowskiego czy niektóre Wajdy, ale żeby znów emanować jako kulturalna potęga było to zdecydowanie za mało.

Nieoczekiwanie dzisiaj znów widoczne jest pewne ożywienie zainteresowania polską kulturą. Sukcesy np. filmowców, reżyserów teatralnych, muzyków poważnych i jazzowych wypadają znakomicie nie tylko na tle naszego regionu, ale już całej Europy. Trafiają co prawda głównie do warstw wyższych i nie budują zbiorowej wyobraźni, lecz jest już to potencjał, który przy odpowiednim wsparciu może przynieś ciekawe rezultaty.

Cel wydaje się być prosty – wytworzenie swego rodzaju mody na Polskę poprzez sukcesy gospodarcze, kreowanie rodzimych marek i w końcu promocję polskiej kultury. W ten właśnie sposób, kiedy pozostałe państwa będą w nas widzieć wzór do naśladowania łatwiej będzie spajać nasz region.

Trzeba jednak zastrzec, że nie będzie to możliwe w stanie ciągłego wewnętrznego kryzysu politycznego wyraźnie rzutującego na nie najlepszą opinię o Polsce. Obecne zamieszanie wokół Trybunału Konstytucyjnego szarga nie tylko nasz wizerunek na Zachodzie, ale też osłabia pozycję wobec krajów aspirujących do świata zachodniego. A właśnie bycie "żywym sukcesem transformacyjnym" było jednym z tych instrumentów, które skutecznie pomagały Polsce oddziaływać chociażby na kraje byłego ZSRS. 

 

Jagielloński sukces made in EU

Pewną ucieczką od szkodliwych stereotypów była „europeizacja” naszej polityki zagranicznej przez dyplomację pod kierunkiem Radosława Sikorskiego. Polityczną słabość Polski niwelowano możliwościami oddziaływania we wpływowych gremiach, w szczególności właśnie w UE. Dzięki temu Warszawa uzyskała dla swoich inicjatyw moc sprawczą, którą jako samotny kraj mieć nie mogła. Partnerstwo Wschodnie było niczym innym jak wpisaniem polskich celów na Wschodzie w szaty unijne. Jakby nie oceniać obecnie widocznych skutków, projekt ten wyraźnie przyczynił się do największych prozachodnich zmian na Ukrainie.

Bycie chwalonym na salonach europejskich i występowanie pod płaszczykiem UE miało także swoje regionalne znaczenie i stanowiło lepszą markę od czysto polskiej postawy. Pomimo nawet wspomnianego wcześniej związania z polityką niemiecką Warszawa mocno urosła w oczach lokalnych partnerów. Na dowód można przywołać chociażby ówczesne wypowiedzi węgierskiego premiera czy estońskiego prezydenta w stylu „Polska nigdy nie była tak silna jak teraz”.

Przypomina to trochę sytuację z polskimi produktami, które często na eksport wysłane są w opakowaniach z napisem „made in EU” zamiast „made in Poland”. Powód? Po prostu lepiej się sprzedają.

W 2009 r. Radosław Sikorski napisał opublikowany na łamach Gazety Wyborczej słynny artykuł „1 września – lekcja historii”. Była to odpowiedź na wcześniejszy list otwarty ówczesnego premiera Rosji Władimira Putina, który przyjeżdżał właśnie do Polski na obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. W tekście tym szef polskiej dyplomacji skrytykował otwarcie idee jagiellońska II RP. W późniejszych wypowiedziach precyzował, że jedyną forma realizacji idei jagiellońskiej rozumianej poprzez przyciągnie państw Europy Wschodniej w orbitę świata zachodniego jest możliwa jedynie poprzez Unię Europejską.

Ta postawa przyjęła dość nieoczekiwane skutki w związku z przemianami na Ukrainie. W czasie Rewolucji Godności i w okresie bezpośrednio po Polska była postrzegana jako awangarda Zachodu, forpoczta europejskiej cywilizacji, rzeczywisty kreator polityki wschodniej UE. Nie spowodował tego polski jagiellonizm i odwoływanie się do dziedzictwa I Rzeczypospolitej. Było to efektem tego, że Polska występowała pod płaszczykiem Unii, jako inicjator Partnerstwa Wschodniego i promotor europejskiej ścieżki Kijowa. UE zaś stanowiła wartość na tyle atrakcyjną, że odsunięcie od niej Ukraińców walnie przyczyniło się do wybuchu rewolucji.

Ten fakt połączony z niechęcią do rosyjskiego imperializmu i obserwowany także wsparciem litewskim spowodowało, że powoli zaczął odradzać się tak drogi nam mit Rzeczpospolitej Trojga Narodów. Dotychczas, co charakterystyczne nie tylko dla Ukrainy, ale też np. dla Litwy, polityka jagiellońska czy odwoływanie się do I RP to był zakamuflowany polski imperializm. Z kolei teraz do powołania konfederacji Międzymorza wzywano np. na stronach Euromaidan Press Media Center, a wizerunek Polski wśród Ukraińców jest daleko lepszy od tego jaki mają sami Polacy. Zatem paradoksalnie poprzez europejską politykę jagiellońską odczarowano na Ukrainie tę właściwą.

 

Ukraińska szansa

Ukraina jest dziś chyba jedynym państwem, które przyjmuje postawę jakiej życzylibyśmy sobie u innych państw regionu. Polska stanowi dla niej rzeczywiście pewien wzorzec i to nie tylko dla elit, ale też zwykłych ludzi. Istnieje co prawda również tendencja do dogadywania się jedynie z dużymi, lecz mimo wszystko to właśnie na Ukrainie jest obecnie najwięcej podstaw do tworzenia jakiś szerszych projektów.

Oczywiście, są w stosunkach polsko-ukraińskich pewne rachunki krzywd. Na czoło wysuwa się zdecydowanie kwestia gloryfikacji UPA i jest to niewątpliwie sprawa z którą nad Dnieprem i nad Wisła trzeba będzie się zmierzyć. Nie jest to jednak powód, aby zarzucać współpracę między obydwoma krajami, albo też ciągle zamiatać tę sprawę pod dywan. W Polsce jednakże zbyt często widzi się tylko tę złą stronę zmiany narracji historycznej na Ukrainie. Mało kto zauważa, że chociażby elementy kozackie w batalionach ochotniczych walczących na wschodzie kraju, które mniej lub bardziej nawiązują do tradycji Rzeczpospolitej Trojga Narodów.

Dlatego szczególnie wobec naszych wschodnich partnerów warto zadziałać umiejętną polityką historyczną. Czy któryś z decydentów zastanowił się jak pozytywnie skutki mogłoby mieć stworzenie w koprodukcji polsko-litewsko-ukraińskiej serialu o czasach Jagiellonów czy I Rzeczpospolitej? Turecki serial „Wspaniałe stulecie”, który cieszy się dużą popularnością także w Polsce nie jest wybitnie drogą produkcją, a przyniósł namacalne korzyści dla tureckiego soft power, szczególnie w państwach dawnego Imperium Osmańskiego.

Polsko-ukraińska współpraca, podobnie jak w przypadku innych państw regionu, potrzebuje też gospodarczego związania. W tej dziedzinie pojawiło się wiele interesujących inicjatyw m.in. mostu energetycznego czy sprzedaży przez Polskę gazu Ukrainie. Do tego można by dodać ewentualne korzyści z zapowiadanej prywatyzacji ukraińskich przedsiębiorstw (nie mogą brać niej udział lokalni oligarchowie i podmioty rosyjskie) oraz wspólne projekty infrastrukturalne. Wbrew pozorom sporo profitów powinno przynieść zapowiadane otwarcie przez Polskę linii kredytowej dla Ukrainy w wysokości 4 mld złotych. Dobry model został zaproponowany przy realizacji wcześniejszej polskiej pożyczki 100 mln euro, której wykorzystanie jest związane z zaangażowaniem polskich przedsiębiorstw. Przyjęcie tego rozwiązania także przy wspomnianej linii kredytowej wydatnie może przyczynić się do umocnienia pozycji polskiego biznesu na Ukrainie. Również spodziewane utworzenie strefy wolnego handlu winno mieć bardzo dobre skutki nie tylko dla polskiej gospodarki, ale i obopólnej współpracy. Warto pamiętać, że w związku z trwającą wojną pozycja niektórych podmiotów rosyjskich została mocna zachwiana na Ukrainie i jest to dla nas szansa na wypełnienie tej niszy. Możliwości są zatem szerokie.

 

Warszawa przy właściwej polityce jest w stanie utworzyć współczesną wersję Międzymorza. Nie należy jednak zapominać, że żaden rodzimy projekt nie będzie możliwy jeżeli Polska nie będzie w stanie przedstawić konkretnych propozycji dla swoich partnerów, a nie tylko moralnego i retorycznego wsparcia. Polska musi też sama dla siebie stanowić też wzorzec. Przestać myśleć, że nic nie może i nic nie znaczy, a jednocześnie wywyższać się wobec mniejszych i podjąć trudne wyzwanie pracy organicznej na rzecz umocnienia swojej pozycji w regionie. W przeciwnym razie Międzymorze nadal pozostanie tylko mirażem.

Jakub Wojas
O mnie Jakub Wojas

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka