Jakub Wojas Jakub Wojas
1612
BLOG

Ukrainiec jest dla mnie bratem

Jakub Wojas Jakub Wojas Rozmaitości Obserwuj notkę 87

W odpowiedzi na polskie wsparcie dla Ukrainy zmagającej się z rosyjską agresją pojawiło się dosyć sporo inicjatyw i głosów kwestionujących nie tylko sens pomocy naszemu wschodniemu sąsiadowi, ale też eksponujących ciemne karty wspólnej historii. Mniej lub bardziej inspirowane przez Rosję grupy często lansują hasło „Ukrainiec nie jest Polakowi bratem”. W rzeczywistości jednak trudno będzie nam znaleźć naród bliższy niż Ukraińcy.

 

Nie taki banderyzm straszny…

Odradzanie się banderyzmu, skrajnie nacjonalistycznego nurtu, którego twórcą i symbolem jest Stepan Bandera, oraz gloryfikacja mającej na sumieniu zbrodnie na Polakach Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) – to główne powody dla których, zdaniem inicjatorów antyukraińskich projektów, Polska powinna podchodzić do współpracy z Ukrainą z dużą rezerwą. I rzeczywiście - od czasu wybuchu ukraińsko-rosyjskiego konfliktu wyraźnie widać przewartościowanie postrzegania przez Ukraińców znaczenia i roli nacjonalistów w czasie II wojny światowej. Podjęto wiele inicjatyw mających na celu uczczenie pamięci o żołnierzach UPA. Myli się jednak ten, kto twierdzi, że jest to wynikiem powszechnego przyjęcia przez ukraińskie społeczeństwo skrajnej ideologii banderowskiej. Partie odwołujące się do tego nurtu nie są dziś na czele rankingów poparcia, a i sam banderyzm jest już zupełnie inny niż ten sprzed siedemdziesięciu laty. Prawy Sektor – jedna z głównych formacji nawiązujących do tych tradycji często wprost artykułuje, że głównego sprzymierzeńca widzi właśnie w Polsce.

Ukraina ma wyraźnie pewien problem z wytworzeniem krystalicznego panteonu bohaterów II wojny światowej. Jest to o tyle ważne, gdyż to właśnie ten konflikt najczęściej buduje na całym świecie zbiorowe wyobrażenie o rodzimych herosach. W 2015 r. ukraiński Instytut Pamięci Narodowej stworzył wytyczne na temat obchodów zakończenia II wojny światowej. W nich znalazła się lista narodowych bohaterów tej wojny składająca się z przedstawicieli różnych formacji (także polskich), którzy odznaczyli się w trakcie walk na niemal wszystkich frontach. Nie zabrakło w tym wyliczeniu banderowców, jednak starano się wybrać takie postacie, które nie były zamieszane w zbrodniczą działalność. Niestety, ten słuszny kierunek poszukiwania drugowojennych bohaterów musiał ustąpić innemu.

Trwająca wojna z Rosją spowodowała, że odwołanie się do tradycji formacji spod znaku UPA stało się czymś naturalnym. Była to bowiem nie tylko największa rodzima formacja walcząca w czasie II wojny światowej, ale też UPA tworzyła po wojnie największą partyzantkę antysowiecką. I to właśnie wątek antyradziecki w kulcie tej formacji i jej ideologa Stepana Bandery jest najsilniej eksponowany. Stepan Bandera czy Roman Szuchewycz to na Ukrainie postacie, które w walce z zaborcą ze wschodu oddali życie. Wątek rzezi wołyńskiej jest albo nie znany, albo umniejszany i sprowadzony do rangi kompletnie niepotrzebnego konfliktu polsko-ukraińskiego.

Warto też zauważyć, że tzw. kult UPA funkcjonuje przede wszystkim na zachodniej Ukrainie, w mniejszym stopniu w centralnej. Budowa zaś na nim tożsamości ukraińskiej w skali całej Ukrainy jest już zadaniem karkołomny. Na Zadnieprzu banderowcy nie są bohaterami. Nierzadko widzi się w nich zwykłych bandytów, a zmiana takiego obrazu będzie niezwykle trudna.

Należy także zastrzec, że wbrew temu co niestety wielu jeszcze w Polsce sądzi to właśnie ta „banderowska”, zachodnia Ukraina widzi w Polsce największego przyjaciela. Niedawno po raz kolejny nasz kraj znalazł się na czele rankingu sympatii Ukraińców i to przede wszystkim tych z zachodniej części. Świadczy to o tym, że mimo tego co głoszą rosyjscy propagandyści i antyukraińscy narodowcy to nad Dnieprem nienawiść do Polaków tak naprawdę nie istnieje.

 

W imię Stepana B.

Gloryfikacja ewidentnych zbrodniarzy budzi oczywiste i słuszne oburzenie, jednakże warto zauważyć, że i w Polsce próby wybielenia czy nawet hołubienia ciemnych postaci naszej historii też się zdarzają. Jednym z najbardziej znanych takich przykładów jest sprawa Romualda Rajsa „Burego”. Dla jednych bohatera, żołnierza wyklętego walczącego z sowieckim najeźdźcą. Dla innych zwykłego zbrodniarza, który zdaniem polskiego IPN dokonał mordów na ludności białoruskiej, „noszących znamiona ludobójstwa”. Tłumaczenia działań Rajsa jakie dziś się pojawiają są zresztą dość podobne do niektórych tłumaczeń Ukraińców odnośnie ciemnej strony działalności UPA: „przecież była wojna”.

Z kolei kilka lat temu odbyła się premiera sztuki Pawła Demirskiego „W imię Jakuba S.”. Tytułowym bohaterem był Jakub Szela – przywódca rewolty chłopskiej z 1846 r. zwanej rabacją galicyjską. Zbiegło się to z akcją „uświadamiania” chłopskich korzeni polskiego społeczeństwa prowadzoną przez niektóre środowiska związane z lewicą. W tej narracji to Jakub Szela miał być narodowym bohaterem rzekomo jedynego prawdziwie polskiego powstania jakim była rabacja. A kim naprawdę był Szela? Przywódcą podobnej bandy morderców jak ta z Małopolski Wschodniej z lat 1943-1945. Sposób wykonania obydwu rzezi był wręcz bliźniaczo podobny.

Warto też  nadmienić, że Jakuba Szelę próbowano postawić na piedestale już w czasach PRL. Motywy były niemalże te same co dziś w stosunku do UPA na Ukrainie. Władza ludowa też miała deficyt bohaterów, tyle że tutaj chodziło o takich, którzy wywodzą się z ludu. Z tego tytułu Szela został nawet patronem jednego z placów we Wrocławiu. W odróżnieniu jednak od Bandery Szela w swojej epoce historycznej miał silniejszą, niezbrodniczą konkurencję popartą wielowiekową tradycją upamiętnienia, a ich „skaza” w postaci szlacheckiego pochodzenia była umiejętnie pomijana. Dlatego też projekt „Szela jako narodowy bohater” zakończył się klapą.

Analogii między Stepanem Banderom a Jakubem Szelą można jednak znaleźć więcej. Stanisław Wyspiański umieścił w swoim dramacie „Wesele” postać Upiora, którym właśnie jest Szela. W jednej ze scen ukazuje się on Dziadowi. Ten stara się go przepędzić uznając widmo krwawego Szeli jako coś w szlachecko-chłopskim pojednaniu niepotrzebnego. Zdaniem weselników bowiem o dawnych zbrodniach należy zapomnieć. W sztuce tej Upiór mówi także znamienne słowa: „byłem ich ojcom kat,/ a dzisiaj ja jestem swat”. W pewien sposób tę frazę można dziś odnieść do Stepana Bandery. Wielu ludzi na Ukrainie, którzy widzą w nim bohatera, ma jednocześnie poglądy proeuropejskie i antyrosyjskie, a przez to dostrzega w Polsce najbliższego sojusznika. I w ten paradoksalny sposób antysowieckość upowców „swata” Ukraińców z Polakami.

 

Myśmy wszystko zapomnieli…

Jerzy Giedroyc zapytany kiedyś co zrobić z ludobójstwem dokonanym na Polakach przez ukraińskich nacjonalistach odpowiedział: „należy zapomnieć”. Historia jednak pokazuje, że zapomnienie nie jest najlepszym sposobem rozwiązywania dawnych waśni między narodami. Polityka zapomnienia stosowana przez reżim Tity w Jugosławii spowodowała, że skrywane animozje z czasów II wojny światowej wybuchły ze zdwojoną siłą w trakcie rozpadu tego państwa. Wcześniej czy później takie sprawy po prostu powracają.

Dlatego też Polska nie może zapominać o pomordowanych na Wschodzie. Niestety, przez lata temat prawdy o martyrologii tych ziem był nad Wisłą ewidentnie zaniedbywany. Pojawiały się m.in. trudności w tworzeniu miejsc upamiętnienia, materia ta nie przebijała się też w szerszym dyskursie. Skoro zatem w Polsce nie pamiętano o rzeziach na Polakach to dlaczego mieli pamiętać Ukraińcy?

Być może za jedyny pozytywny efekt antyukraińskich akcji należałoby uznać właśnie rozpowszechnienie wiedzy na temat tego co się działo w Małopolsce Wschodniej w czasie II wojny światowej. Jeżeli sami bowiem będziemy należycie czcić ofiary nacjonalistów ukraińskich i jednocześnie nie będzie to traktowane jako argument w dwustronnych stosunkach to prawda o tej tragedii prędzej czy później przebije się też na Ukrainę. Pomóc by w tym mogła np. realizacja pomysłu, który pojawiał się już na łamach polskiej prasy, aby ustanowić polską nagrodę dla ukraińskich Sprawiedliwych, czyli tych którzy ratowali swoich polskich sąsiadów przez rzezią. W ten sposób zarówno sobie jak i Ukraińcom można pokazać, że nasza wspólna historia ma różne odcienie i wrzucanie wszystkich do jednego worka jest nieporozumieniem.

Równocześnie jednak nie należy stawiać kwestii zbrodni UPA jako głównego problemu stosunków polsko-ukraińskich, który powinien być załatwiany na najwyższych szczeblach. Myślenie takie jest nie tylko krótkowzroczne, ale wręcz niemądre. Ten kto orientuje się jak wyglądała historia polsko-ukraińskich relacji wie, że sceny znane z rzezi wołyńskiej nie były niczym nowym, a jednocześnie w krótkim okresie po tak krwawych wydarzeniach następowały nie tyle próby pojednania, co tworzenia wręcz trwałych sojuszy. I tak po powstaniu Chmielnickiego była unia hadziacka, po wojnie polsko ukraińskiej lat 1918-1919 wyprawa na Kijów w 1920 r., a po rzeziach w Małopolsce Wschodniej wspólne akcje polskiej antykomunistycznej partyzantki i banderowców przeciw Sowietom. Czy w takim razie wydarzenia sprzed siedemdziesięciu lat powinny dziś stać na przeszkodzie próbą polsko-ukraińskiego aliansu?

 

Choroba nacjonalizmu

Trzeba również zaznaczyć, że rachunek wzajemnych krzywd w stosunkach polsko-ukraińskich nie jest jednostronny. Polska np. pod koniec lat  30. XX w. prowadziła wręcz fatalną politykę narodowościową, a w czasie wojny z polskich rąk ginęli również ukraińscy cywile. Te ponure karty wspólnej historii były wynikiem tego, że zarówno Polacy, jak i Ukraińcy podali w XX w. ofiarą tej samej choroby – nacjonalizmu. Rację miał wybitny ukraiński pisarz polityczny Wacław Lipiński, który na początku zeszłego stulecia pisał: „nacjonalizm bywa dwojaki: państwowotwórczy i państwowo-rujnujący, czyli taki, który sprzyja państwowemu życiu narodu i taki, który to życie pustoszy. Przykładem pierwszego może być nacjonalizm angielski; drugiego – nacjonalizm polski, ukraiński. Pierwszy jest nacjonalizmem terytorialnym, drugi – nacjonalizmem eksterytorialnym i wyznaniowym. Pierwszy nazywa się patriotyzmem, drugi – szowinizmem”.

Jeszcze przed 1863 r. można było być jednocześnie Rusinem i Polakiem. Jednakże „Polakiem” nie w sensie etnicznym, lecz jako obywatelem Rzeczpospolitej, państwa co prawda już nieistniejącego, lecz które wciąż chciano odtworzyć. Wbrew współczesnym postrzeganiom, I Rzeczpospolita nie była bowiem państwem o charakterze narodowym, lecz stanowym. „Polakiem” mógł stać się każdy przedstawiciel elity narodów zamieszkujących to terytorium. To pojęcie „Polaka” można by było przyrównać poniekąd do znanego nam współcześnie pojęcia Brytyjczyka. Niestety, Rzeczpospolita Obojga Narodów nie wykształciła własnego pojęcia „Rzeczpospolitańczyka” i tak obok „Polaka” jako obywatela Rzeczpospolitej, funkcjonowało pojęcie Polaka – tego właściwego, etnicznego, wywodzącego się z ziem rdzennie polskich.

Zdaniem niektórych badaczy te semantyczne problemy miały daleko idące skutki na przełomie XIX i XX w. Narodowcy zawłaszczyli pojęcie „Polaka” i utożsamili go z Polakiem etnicznym. W ten sposób z Trylogiom Sienkiewicza pod pachą szerzyli tę spaczoną i uproszczoną wizję polskości wśród ludu. Jednocześnie nacjonalizm ukraiński, podobnie zresztą jak litewski, odciął rodzimych bohaterów Rzeczpospolitej od swojej tożsamości.

Dla ludzi pogranicza oznaczało to zaś konieczność wyboru. Wielu potomków ruskiej i jednocześnie „polskiej” szlachty, których przodkowie przez wieki wiernie służyli wspólnemu państwu opowiedziało się za nową ukraińskością, by wspomnieć tu chociażby o Dymitrze Witowskim, jednym z przywódców Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Z drugiej strony wiele chłopskich, dotychczas ruskich, rodzin została spolonizowana. Czasem stały za tym względy związane z chęcią awansu w II RP, czasem był to wynik wyboru w mieszanym polsko-ukraińskim małżeństwie czy zmiany wiary na katolicką, gdyż „ do katolickiego kościoła było bliżej”. Bywało jednak też tak, że dochodziło do przymusowej polonizacji jak przez przyjmowanie w asyście żołnierzy KOP wiary katolickiej przez całe dotychczas prawosławne miejscowości na Wołyniu. W rezultacie tych wszystkich procesów trzeba dziś uznać, że wielu Polaków ma i to nie aż tak odległych przodków czysto ukraińskich.

 

Wołodyjowski - ukraiński bohater?

Odcięcie przez ukraiński nacjonalizm od swojej tożsamości dorobku elit ruskich spowodowało mocne oddalenie się dotychczas bratnich narodów. Czy chcemy tego bowiem, czy nie Rusini na bazie których ukształtował się naród ukraiński, obok Polaków i Litwinów, byli współtwórcami I Rzeczpospolitej. Gdyby nie zawłaszczenie całej spuścizny wspólnego państwa przez Polskę, ale też wyrzeknięcie się jej przez pozostałe kraje powstałe na gruzach I RP to Polska i Ukraina byłby dzisiaj znacznie bliższymi sobie państwami niż są obecnie np. Niemcy i Austria. Rozumiał to doskonale wspomniany już Wacław Lipiński, który dążył do włączenia spolonizowanej szlachty ruskiej w budowę państwa ukraińskiego. Był to jednak głos wołającego na pustyni. Lecz potencjał wzajemnego przyciągania pozostał.

Od polskiego i litewskiego wsparcia dla Euromajdanu i walki z agresja rosyjską wyraźnie wzrosło zainteresowanie na Ukrainie dziedzictwem wspólnego państwa. Dotychczas temat ten był pomijany. Proeuropejskich motywów w historii Ukrainy doszukiwano się bardziej w dziejach Galicji. Jednakże w dzisiejszej sytuacji historia I Rzeczpospolitej powinna już być dla państwa nad Dnieprem bardziej atrakcyjna.

Ukraina często podkreśla swoje korzenie wywodzące się od czasów Rusi Kijowskiej, a przecież historia tamtejszych rodów bojarskich jak Czetwertyńskich, Ostrogskich czy Wiśniowieckich była związana później z Rzeczpospolitą. Przedstawiciele ruskiej szlachty budowali i bronili ten kraj. Ukraińcy nie muszą zatem utożsamiać się  tylko z często oszukiwanym w I RP Kozakami, ale mają pełne prawo do bycia dziedzicami ruskich elit, które były jednymi z głównych beneficjentów tego państwa. To otwiera szeroką paletę bohaterów jak np. Mikołaj Struś, dowódca garnizonu „polskiego” na Kremlu w 1612 r. czy unieśmiertelniony w sienkiewiczowskiej Trylogii obrońca Kamieńca Podolskiego, Jerzy Wołodyjowski. Obydwaj byli Rusinami na służbie wspólnej, a nie tylko polskiej, Rzeczpospolitej i przez to powinni być to bohaterowie bardziej bliżsi dla współczesnej Ukrainy niż Polski.

Warto, żeby Polska również przestała patrzyć na I Rzeczpospolitą jako jedynie własne państwo. Było to państwo wspólne. Nie polskiej dominacji, lecz wielonarodowościowe i wiele narodów budowało jego potęgę. Zwycięstwa I RP nie były wyłącznie zwycięstwami polskimi, lecz przeważnie wspólnymi polsko-litewsko-ruskimi (ukraińskimi). Należy pamiętać, że choć ekspansja polskiej kultury, która powodowała polonizację ruskiej szlachty była wówczas faktem to ten proces wcale nie oznaczał zatracenia narodowej odrębności.

Z Polską w spuściźnie I Rzeczpospolitej powinniśmy przede wszystkim kojarzyć to co związane z Polakami z Korony, a nie jak do tej pory z „Polakami” z terytorium całej Rzeczpospolitej. W ten sposób współczesnymi nośnikami „polskości” na tzw. dawnych Kresach Wschodnich nie może być, jak chcą niektórzy, wyłącznie mieszkająca tam polska mniejszość, gdyż owa „polskość” tych ziem to w rzeczywistości, w znaczniej mierze dziedzictwo wspólnej Rzeczpospolitej i prawo do niej w takim samym stopniu jak Polska posiada współczesna Ukraina.

Taka rewizja postrzegania naszych dziejów jest jakąś szansą na otworzenie pewnej przestrzeni kulturowej, która został kompletnie zatracona. Wiążę się ona z polsko-ukraińskim sojuszem, bliską kulturą, przyjaznymi relacjami, ale też w wzajemnym postrzeganiu siebie jako brata.

 

Artykuł ukazał się również na portalu eastbook.eu

Jakub Wojas
O mnie Jakub Wojas

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości